Notka 36
W czerwcu 1887 roku August Rohmer, ogólnie szanowany lekarz miejski, składa doniesienie na nie mniej niż trzydzieści cztery kobiety, które podejrzewa się o fabrykowanie aniołów.
Policyjne dochodzenie potwierdza jego obawy. Wystarczyło zająć się tą sprawą, by od razu wyszły na jaw druzgocące fakty. Wygląda na to, że każdy w Czerniowcach wie, do kogo się zwrócić w takiej potrzebie, i tylko właściwe ku temu urzędy zdają się tego nie zauważać. Klientela wytropionych przez doktora Rohmera producentek aniołów, jak się okazuje, pochodzi w większości z Galicji: są to najczęściej młode Żydówki, które w tym celu wyjeżdżają do sąsiedniego królestwa, aby z dala od domu i ciekawskich spojrzeń sąsiadów "zakończyć ostatni akt potajemnego romansu i pozbyć się jego wstydliwego owocu", jak to kwieciście sfornułował w swym artykule "Kuryer Kołomyjski".
Pod pojęciem producentki, albo raczej "fabrykantki aniołów", jak przyjęło się to w Polsce nazywać, rozumiano wtedy - w każdym razie na północno-wschodnich obrzeżach monarchii - coś zupełnie innego niż dzisiaj: określenie nie odnosi się do kobiety, która, przeprowadza nielegalną aborcję, lecz do kogoś, kto bierze rzekomo pod opiekę cudze dzieci, żeby się ich w rzeczywistości, możliwie jak najszybciej, pozbyć raz na zawsze.
Wszyscy biorący w tym udział, zarówno samotne matki, jak i rzekome matki, wiedzą, o co chodzi: dziewczyny, zostawiając dziecko tuż po urodzeniu, płacą jakąś śmiesznie niską cenę i ulatniają się raz na zawsze. "Pozbawiona cech ludzkich opiekunka głodzi dziecko na śmierć i chowa do kieszeni pieniądze".
Produkcja aniołków nie jest patologiczną specjalnością Bukowiny, także w Galicji, zwłaszcza na peryferiach miast i na wsiach, trudni się tym fachem wiele kobiet. Ponieważ wskaźnik umieralności dzieci w najuboższych warstwach społecznych jest również w normalnych warunkach bardzo wysoki, proceder przez długi czas pozostaje niezauważony. Przyczyną tego może być wszakże i to, że władza nie przejawiała zainteresowania przypadkami socjalnej nędzy i nie podejmowała energicznych kroków w celu jej zbadania. Któż mógł więc rozstrzygnąć, czy niemowle zostało zaglodzone, ponieważ matka lub mamka nie była w stanie wykarmić dziecka z powodo fizycznej niemocy albo wycieńczenia, czy też przyczyniła się do tego powodowana złymi zamiarami opiekuna?
Niektóre kobiety, jak na przykład Anna Kowal z ulicy Janowskiej we Lwowie, żona hamulcowego na kolei państwowej, przyjmują do siebie po kilkoro dzieci naraz, żeby im się to finansowo opłacało. Kiedy policja, która wpadła na ten trop dzięki anonimowemu donosicielowi, prowadzi rozeznanie, zastaje u pani Kowalowej czworo dzieci, troje cudzych i jedno własne. Podczas gdy jej własna latorośl wspaniale się rozwija, troje przyjętych pod rzekomą opiekę niemowląt jest skrajnie niedożywionych i swym wyglądem przypomina żywe szkielety.
Jeśli głód nie przynosi wystarczająco szybko zamierzonych rezultatów, trzeba mu dopomóc. I tak Marjam Blum ze Lwowa, jak twierdzą sąsiedzi, wystawia regularnie nago na największy mróz powierzone jej na anioły dzieci, aż zrobią się zupełnie sine, co faktycznie zawsze powoduje nagłą śmierć. Również na Marjam Blum policja natyka się dopiero po anonimowej informacji - miejscowy lekarz za każdym razem wystawia świadectwo zgonu, niewiele się nad tym zastanawiając.
W pojedynczych przypadkach fabrykantki aniołków chwytają się także bardziej drastycznych metod,co robi na przykład Paranka Maksymischin, czterdziestoletnia chłopka z wioski Wielkopole koło Janowa, której w maju 1890 roku wytoczono we Lwowie proces. Według ustaleń urzędu od wielu już lat zajmowała się fabrykowaniem aniołów, zarabiając w ten sposób na życie. Niektóre matki nie miały dość pieniędzy, by należycie zapłaciś jej za usługę, a Paranka, nie chcąc czekać, aż pozostawiony osesek całkowicie się zagłodzi, skracała ten proces. I tak trzynastomiesięcznemu dziecku niejakiej Lei Munz wepchnęła do gardła zawiniętą w szmatę garść szpilek sosnowych, żeby się w mękach udusiło. Potem wrzucała małe ciałko do pobliskiej rzeki.
Parankę Maksymischin sąd przysięgłych skazuje na karę śmierci przez powieszenie i zaraz potem zostaje stracona.
Produkcji aniołków nie da się tak łatwo wytępić, ma to bezpośredni związek z wielką galicyjską nędzą, która nęka w równym stopniu Żydów i Rusinów.. Bertha Pappenheim podczas swej podróży po Galicji nieustannie styka się z tym problemem:
" Jest też stosunkowo duża liczba dzieci rodzonych przez żydowskie dziewczyny, które zostawia się często u chłopek na fabrykowanie aniołów."
Nieszczęsne matki nie robią tego na ogół dobrowolnie, w większości przypadków ulegają presji rodziny albo są wręcz zmuszone do oddania dziecka obcej kobiecie, która oferuje, że raz na zawsze usunie ów dowód hańby. Często jednak to nie strach przed pohańbieniem prowadzi je do fabrykantek aniołów, lecz przeraźliwa bieda: w niektórych wielodzietnych rodzinach, niemogących liczyć na żadną pomoc, ani państwową, ani gminną, nie ma możliwości wyżywienia kolejnej osoby.
Równie często zdarza się podrzucanie niechcianych dzieci. Prawie codziennie lokalne gazety donoszą o znalezieniu żywego lub martwego niemowlęcia, w kościele, na klatce schodowej, w parku, na ulicy.
Porzuca się nie tylko niemowlęta, podobny los spotyka również starsze dzieci. Dwudziestego drugiego listopada 1887 roku przy rozstaju dróg na przedmieściu Lwowa, w Zniesieniu, znaleziono mniej więcej dwuletniego, jasnowłosego chłopca o bladoniebieskich oczach; nie mial ani koszuli, ani spodni, tylko niebieski kaftanik w białe prążki, oprócz tego jedynie dwie chustki do nosa w kwiecisty wzorek. Chłopiec zostaje umieszczony u pewnego małżeństwa ze Zniesienia, obiecują się nim zająć. Tego samego dnia na ulicy Gródeckiej, przy drodze wylotowej do Gródka i Przemyśla, zauwarzono, jak do pewnej kamienicy wchodzi z zawiniątkiem w ręce jakaś obca młoda kobieta. Kiedy dozorca pyta, do kogo chciała się udać, tłumaczy mu, że źle się czuje i chce tylko trochę odpocząć. Chwilę potem nieznajoma, już bez zawiniątka, opuszcza dom. Dozorca nabiera podejrzeń i zatrzymuje kobietę. Na klatce znajduje ośmiomiesięcznego zdrowego jak rydz chłopczyka. Prowadzi matkę na posterunek policji, gdzie ustala się jej tożsamość: nazywa się Małgorzata Falkiewicz i mieszka przy ulicy Polnej we Lwowie. Mówi że dziecko podrzuciła z powodu swojej beznadziejnej sytuacji, w nadziei, że znajdą je i wychowają jacyś dobrzy ludzie. Ma 32 lata, jest samotna, z zawodu krawcowa, ale od dłuższego czasu bez pracy, nie ma rodziny, na której pomoc mogłaby liczyć, do tego chowa jeszczę czwórkę innych dzieci, "a jedzenia starcza zaledwie dla dwojga".
Nierzadko samotną matkę wyprawiają w świat po urodzeniu dziecka, możliwie jak najdalej od domu, jej właśni krewni, chcąc w ten sposób ukrócić złośliwe plotki - ulubionym celem jest Ameryka. Jeśli to możliwe, wysyła się ją tam do krewnych lub znajomych, którzy za oceanem postawili już jedną nogę i pomogą nowo przybyłym rozpocząć nowe życie, a może nawet znaleźć męża. Kobiety pośród emigrantów ciągle jeszcze są w mniejszości, co podnosi ich szanse na zamążpójście. Wymuszona emigracja przez wielu jest traktowana jako wypróbowany sposób na zachowanie rodzinnego honoru i uniknięcia kpin otoczenia.
Często z usług fabrykantek aniołów korzystają także prostytutki, aby, na ogół pod naciskiem sutenerów, pozbyć się kłopotliwego potomstwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz